wtorek, 16 lutego 2016

Dirty Sweet - … Of Monarchs and Beggars

Nie tylko w latach siedemdziesiątych boom przeżywały tak zwane jednopłytowce, czyli grupy, które wydawały jeden (maksymalnie dwa) całkiem dobre albumy i znikały z rockowego horyzontu już na wieczność. Takie historie zdarzają się cały czas. Weźmy na przykład amerykańską formację Dirty Sweet – dwie płyty, osiem lat grania i rozpad w 2011 roku. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że chłopaki jeszcze się zejdą.

Amerykanie zdołali jednak zaorać część gitarowego pola. Już kilka miesięcy po założeniu grupy pojechali w trasę z Jimmy Eat World jako ich główny support. Grali na wielu festiwalach oraz zdobyli kilka nagród – między innymi „najlepszą nową kapelą rock n’ rollową” w 2005 roku. Swoim stylem mocno nawiązującym do klasyki rocka byli typowym przykładem nowej fali.

„… Of Monarchs and Beggars” jest albumem emanującym świeżością, choć nie wnoszącym niczego specjalnie nowego do kanonu gitarowego grania. Dominują na nim numery łączące klasyczne wpływy z nowoczesnym nastawieniem (chociażby otwierające album „Baby Come Home” czy „Come Again” budzące skojarzenia z The Hives lub Jet). Funkowe „Goldensole” jest kontrastem dla numerów z większą ilością mięsa, przede wszystkim hendrixowym „Red River”. W kwestii ballad Dirty Sweet radzi sobie nad wyraz dobrze – zamiast klasycznych powerpoduszkowców serwuje nam klimatyczne „Long Line Down” i wykonane w konwencji country „Isabel”. Jeśli zastanawiacie się, czemu nazwano ich najlepszą nową kapelą rock n’ rollową, posłuchajcie „Sixteen”. Panowie mają także duży talent do refrenów, które potrafią uratować nawet kiepski kawałek („Delilah”).

W zasadzie „nowa fala klasycznego hard rocka” powinna powiedzieć wszystko o stylu Amerykanów. Swoje robią także klawisze, które, choć nigdy nie na pierwszym planie, zawsze tworzą odpowiednie tło pod gitarowe wyczyny. Świetnie wypadają lekko skrzeczący wokal Ryana Koontza i proste, ale efektywne solówki. Uwagi na minus w zasadzie mam dwie. Przede wszystkim, kiepska produkcja – nawet jak na tę konwencję, za dużo na nagraniu garażowego brudu. Irytować może także wykorzystana w części kompozycji maniera grania szarpanych riffów, które gubią gdzieś to charakterystyczne, rockowe bujanie.

Pereł takich jak Dirty Sweet jest mnóstwo. Jeśli lubicie szukać, nie musimy was do tego zachęcać. Jeśli nie – nie martwcie się, zrobimy to za was.